Niestety muszę się zgodzić z Szanownym Przedmówcą. Niskie loty produkcji filmowych stworzonych na kanwie gier są swego rodzaju fenomenem, bowiem ujawniają niezmienną prawdę - filmowcy wciąż nie wiedzą, iż nie wystarczy sam pomysł, nie wystarczy sam znany wzorzec - potrzebny jest jeszcze znakomity scenariusz i perfekcyjna realizacja.
Za antybohatera w dziedzinie ekranizacji gier uznaje się w całym świecie niejakiego Uwe Bolla (
http://www.imdb.com/name/nm0093051/). Niemalże do łez rozbawił mnie ostatnio komentarz jednego z widzów, który napisał, iż Bolla powinno się za karę posadzić przed telewizorem i kazać mu obejrzeć wszystkie jego filmy.
Problemu miernych ekranizacji nie można lekceważyć, gdyż wpływa on ujemnie na wizerunek samych gier. O ile można już obiektywnie stwierdzić, iż filmowcy nauczyli się właściwie ekranizować komiksy, o tyle w przypadku gier popełniają oni dokładnie te same błędy, co kiedyś przy ekranizacjach komiksów właśnie.
Każdy taki film okazuje się być, proszę wybaczyć mi określenie, zwykłą szmirą lub wręcz niezamierzonym pastiszem samej gry. Efekt? Widzowie, którzy nie mają bezpośredniej styczności z grami komputerowymi, wypracują sobie wyjątkowo negatywny stosunek do elektronicznej rozrywki.
Wierzę natomiast w potencjał twórców komputerowych i czekam na film zrobiony wirtualną kamerą. "Cut-scenes" wielu gier ("Return to Castle Wolfenstein", "Max Payne") udowadniają, iż skryptowanie może w znakomity sposób zastąpić żmudną pracę operatora i tony specjalistycznego sprzętu, jak wózki, podnośniki czy oświetlenie.
Jednakże z drugiej strony, jak wspomniał mój Szanowny Przedmówca, daleko tym scenom do doskonałości. O ile "cut-scene" w grze pobudza nasza wyobraźnię, która to poprawia tym samym odbiór komputerowych wizualizacji, o tyle 1,5-godzinny film nakręcony z udziałem postaci 3D mógłby być po prostu męczący w odbiorze. Niezależnie od jakości fabuły.